Zimowe lipienie
Cały rok przejeździ człowiek nad tymi samymi rzeczkami, przesiedzi "stłamszony" w ciągle tej samej, uciążliwej ciasnocie zakrzaczonych brzegów, nacieszy się "rybkami" przeważnie w rozmiarze 40 - 50 cm, a gdy już mocno tym znużony zacznie szukać odskoczni, z bólem musi przełknąć gorzką pigułkę, że jednak nic innego mu nie pozostaje..
Sobota upłynęła w nurcie Wisły, gdzie walczyłem zanurzony przez pół dnia po pas, głównie sam ze sobą, o wymarzonego sandacza. Nie pomogło pragnienie złowienia dużej ryby, ani domniemane brania, podnoszące poziom adrenaliny skutecznie aczkolwiek nazbyt krótkotrwale. Z chwilą, gdy padający nieustannie od kilku godzin deszcz przemienił się w lodowe kulki, lecące wprost z ciężkich, ołowianych chmur, gnanych porywami przeszywającego zimnem wiatru, w końcu się poddałem. To było już zbyt wiele jak na dotychczasowe trudy tej dalekiej wyprawy, a jak się później okazało, prawdziwa gehenna dopiero na mnie czekała. W drodze powrotnej towarzysząca mi od samego odjazdu śnieżyca zszargała moje nerwy niemal doszczętnie, utrudniając jazdę na łysych, letnich oponach do maksimum. Ponad dwie godziny z sercem w gardle wystarczyły, by rozdział Wiślanych łowów zakończyć w tym roku definitywnie na tym etapie. Na szczęście emocje zdążyły już nieco opaść, i raczej się na to nie zanosi.
Niedziela rozpoczęła się od mocnego postanowienia potyczki z grubym, wielkim drapieżcą. Zajechałem na moją szczupakową miejscówkę i.. co do cholery.. czy to są jakieś zawody wędkarskie? Zacząłem liczyć ilość wędkarzy jaka zebrała się na nieco ponad 100 metrowym odcinku rzeki, i gdy dobiłem do liczby 12 osób, szczerze powiedziawszy, nawet nie wiedziałem jak zareagować. W tym samym miejscu co zawsze rozbiła swój obóz ekipa, która uśmierciła ową magiczną 105 centymetrową bestię i kilka pomniejszych sztuk. Sześć żywcowych spławików, jeden obok drugiego, niczym zasieki, lub może bardziej pływające powierzchnią miny morskie biły po oczach krwistą w blasku porannego słońca czerwienią. Czy pazerność ludzka naprawdę nie zna granic? Czy to szczupacze mięso jest naprawdę aż takim rarytasem, że trzeba upychać nim i tak już ciasną od zmagazynowanych zapasów zamrażarkę? Spojrzałem na resztę. Wszyscy mieli pozarzucane żywcówki. Widok przykry tak bardzo, że nie mogłem patrzeć na to dłużej. Pozostały lipienie.
Zbliżała się już 9, ale powietrze wciąż było mroźne. Miejscami leżały jeszcze resztki śniegu, który nie padał tu raczej tak intensywnie jak w miejscowościach które mijałem wracając poprzedniego dnia z nad Wisły. Podobnie cieniutka tafelka lodu, błyszcząca gdzieniegdzie na asfalcie groziła wciąż niebezpieczeństwem, jednak coraz szybciej kurczyły się owe lodowe kałuże mocą rażących oczy słonecznych promieni, budzących ten dzień stopniowo do życia. Mimo wszystko zimową aurę czuć było niezaprzeczalnie, o czym dobitnie przekonałem się wysiadając z auta. Jakże złudną stawała się ta widoczna jeszcze przed chwilą moc radośnie wspinającego się coraz wyżej słońca, w momencie gdy dreszcze przeszywały ciało a "gęsia" skórka prostowała włosy na grzbiecie.
Po chwili dłużącego się w nieskończoność zakładania na siebie kolejnych warstw odzieży w końcu stanąłem gotowy, pełen zapału i pochopnej jak się okaże nadziei nad brzegiem strumyka. Czysta jak kryształ woda wartkim nurtem przeciskała się między wystającymi z jej poszarpanej powierzchni większymi kamieniami, na których wierzchołkach bieliły się ginące coraz bardziej śnieżne ostatki. Głośny szum tego minimalistycznego szypotu przemawiał iście górskim charakterem, by nieco dalej wnikać w ciszę drzew rosnących gęstym gaikiem po brzegach uspokojonej już rzeczułki. Nagie i pozbawione szepczących wiatrem liści teraz nie miały już jak zawtórować w odgrywaniu tej cudownie niegdyś splecionej melodii. Rzeczka tymczasem gasiła gwałtowne przed chwilą porywy, po których pozostała już tylko wstążka bielącej się na powierzchni piany, dalej rozpraszającej się w powolnym nurcie, gdzie ustawione w rzędzie kaczki spoglądały w moją stronę nie ukrywając przerażenia.
Nie czekałem nawet aż sytuacja się uspokoi po tej jakże panicznej, i oczywiście całkowicie nieuzasadnionej ucieczce. Woda za chwilę znów scaliła się w nieruchomo płynącą powierzchnię na której kładł się niezauważenie mój pływający sznurek. Rolki wlatywały celnie w niewielki korytarz między rzeką a zasłaniającym ją szpalerem gałęzi i wrzucały nimfkę w nurt mej ulubionej, niepozornej rynienki, gdzie objadał się zapewne w najlepsze dobry, "stary" znajomy. Tak jak przypuszczałem, malutki, brązowy kiełżyk okazał się dobrym wyborem i w którymś z pierwszych, rozgrzewkowych rzutów spływająca linka zasygnalizowała branie. Krótki szklaczek ugiął się po rękojeść, zamortyzował silne zrywy na delikatnym przyponie i po chwili lipień wylądował w podbieraku. Był silny i bardzo gruby, jednak po charakterze walki wiedziałem, że to nie ten osobnik na którego spotkanie miałem wielką nadzieję.
Niezrażony tym faktem powtarzałem kolejne rzuty doszukując się detali które mogłyby mieć wpływ na "kąśliwość" prezentowanej muchy, gdy nagle kiełżyk wylądował wprost na wystającej gałązce i oplątał się dookoła niej. W taki oto sposób pozbyłem się jedynej jak się później okaże skutecznej dzisiaj nimfy.
Przebierając nerwowo pudełko w poszukiwaniu wzoru, który uratowałby wynik wyjazdu, dostrzegłem całkiem nieoczekiwanie piękną zbiórkę, tuż przede mną, zaraz na końcu szybkiego warkoczyka niknącego w spokojnej toni pogłębiającej się rynienki. Zaskoczony począłem z powrotem grzebać zesztywniałymi nieco od zimna paluchami za kolejną nimfą, której jeszcze nie prezentowałem tym wybrednym pyszczkom, jednak gdy po raz kolejny zauważyłem zbiórkę, zdecydowałem się założyć malutkiego sucharka. Muszka, kołysana szybkim nurtem, przepłynęła kilkukrotnie długość rzeczki na której spodziewałem się brania, jednak w trakcie tej "podróży" całkowicie nie mogłem odnaleźć wzrokiem maciupkiego, imitującego owada punkciku, przez co straciłem wiarę w jej skuteczność. Chcąc widzieć przynętę i jakieś ewentualne chociażby wyjścia do niej, zawiązałem sporego, rudego chruścika, z gęstą jeżynką wytrwale utrzymującą go na powierzchni mimo wartko płynącego nurtu. Niestety, ten wybór także okazał się nietrafiony, bo po kilkukrotnym pokonaniu dystansu gdzie zaobserwowałem żerującą rybę nie dostrzegłem z jej strony żadnych oznak zainteresowania się muchą. I tak właśnie, straciwszy wiarę w skuteczność tego konkretnego wzoru, pozbawiłem się szansy na spotkanie prawdopodobnie z królującym w tej rynnie lipieniem. W momencie, gdy odrywałem chrusta od powierzchni wody, podłużny, ciemny kształt oderwał się od dna i wystartował w górę, w ostatniej chwili trącając nawet pyszczkiem unoszącą się już w powietrzu muchę. Wszystko działo się zbyt szybko, więc na szarpnięcie linką nie zdążyłem odpowiedzieć i lipień zniknął w toni, wyraźnie spanikowany, ukłuty ostrzem haczyka. No cóż, bywa i tak. Czułem się mimo wszystko szczęśliwy, że udało mi się skusić rybę na zaatakowanie suchej muchy; za pomocą metody, której praktycznie nie brałem tego dnia pod uwagę.
Tymczasem sucha mucha towarzyszyła mi już do końca wyjazdu. Istotnie, powierzchnią regularnie spływały całkiem spore jak na tę porę jęteczki. Zmieniając chruścika na właściwą imitację jak najbardziej zbliżoną do rojącego się właśnie odpowiednika pozwoliłem sobie poczuć tą niepowyrównywanie z innymi metodami wielką frajdę najwspanialszej z muszkarskich technik. Niewzruszona niczym tafla wody co chwila rozwierała się systematycznie powtarzanymi przez ryby zbiórkami, podnosząc poziom adrenaliny i zarazem satysfakcji ze sposobu, w jaki upływał ten dzień.
Ów niepostrzeżenie się dla mnie kończył, o czym przekonałem się dopiero wtedy, gdy przygnane znikąd ciemne chmurzyska zakryły czyste dotąd niebo i skutecznie powstrzymały promienie i tak już chylącego się coraz niżej słońca. Rójka, jak ręką odjął, ustała; a sama rzeka ucichła głucho w spokoju nieprzerywanym tym samym przez głośne chlupnięcia zbierających owady lipieni. Nastała pora by zwinąć manele i wracać do domu. Myślami siedziałem już przy imadełku, próbując wywróżyć sobie jakie wzory okażą się skuteczne na następnym, zimowym wypadzie.
- remek, Friko, jbk i 5 innych osób lubią to
Wzmianka o tej porze roku o łysych letnich oponach miała pewnie podnieść dramaturgię opowiadania a okazała się przejawem głupoty i nieodpowiedzialności. Człowieku, chcesz zabić czyjeś dziecko? Więcej odpowiedzialności.